Czekoladowy papieros w moich ustach wyglądał niesamowicie buntowniczo. Przeciskając się między ludźmi, starałam się być jak najmniej widoczna, co przy moich 160 centymetrach nie było trudne.
Wczoraj bar Rainbow ogłosił, że poszukują kogoś do pomocy przy barze. Ja, jako bezrobotna, ale nie biedna osoba, postanowiłam się zgłosić.
- Cześć - usiadłam przy barze, brutalnie wgniatając papierosa w popielniczkę. - Słyszałam, że szukacie kogoś do pomocy.
Barman spojrzał na mnie wzrokiem zabójcy, jednak przepełnionym pożądaniem i trochę... Smutkiem?
- No, tak. Widzisz, idź tam. Tam powiedzą ci więcej, ja nic nie wiem - wskazał na obite czerwonym pluszem drzwi.
Grzecznie podziękowałam, zeskoczyłam z krzesła i skierowałam się w stronę, którą wskazał mi chłopak. Powstrzymując się od kopnięcia, lekko nacisnęłam klamkę i uchyliłam wrota tajemnicy. Hugh, czego mogłam się spodziewać? Pokój obity boazerią, z rozwieszonymi kalendarzami z ubiegłych lat, stare, rozklekotane biurko, ze stertą papierów i twarde krzesło. Tak urzęduje, jak mniemam, dyrektor?
- Witam - usłyszałam. - Nazywam się Ben Dornenny - mężczyzna z uśmiechem podał mi rękę.
- Umm, tak, witam. Ja w sprawie pracy - wyjąkałam. - Nazywam się Marie.
- Dobrze. Wypełnimy kwestionariusz i pomyślimy co dalej - przystojny brunet posłał mi kolejny uśmiech.
Panowała miła atmosfera, naprawdę mi się podobało.
- Imię i nazwisko? - zapytał.
- Marie Bailey.
- Urodzona?
- Drugiego stycznia, 1961 roku.
- Stan cywilny?
- Panna.
- Imiona rodziców?
- Nie znam. - O dziwo mężczyzna nie zadawał zbędnych pytań, nie nęcił, nawet nie podniósł wzroku. Zanotował jedynie "NIEZNANE".
- Ma pani rodzeństwo?
- Nie.
- Może Pani zacząć od jutra. Ósma rano widzimy się tutaj. Powodzenia.
Powodzenia, tak. Super, przyda się. W Los Angeles pracowałam już chyba w każdym możliwym miejscu. Jako wizażystka, sprzedawczyni kosiarek, asystentka ortopedy, kierowniczka działu mlecznego w supermarkecie, kasjerka, przez chwilę byłam nawet dilerką i pracowałam w wytwórni muzycznej, skąd wyrzucono mnie za kradzież płyt.
Do widzenia wolności, czas zacząć dorosłe życie, ale to jutro. Dzisiaj jeszcze jestem młoda.
Przed upiciem się i popełnieniem kolejnego błędu, powstrzymywało mnie jedynie zdjęcie sprzed kilku lat. Ja - krótkowłosa, jeszcze niższa niż teraz, w krótkiej spódnicy i ciemnej bluzie. Obok mnie mężczyzna. Mój ojciec? Wysoki, przystojny, trzyma moją dłoń. Kobieta, mojego wzrostu, obejmuje swojego męża i czochra długie włosy chudego chłopaka. On mi kogoś przypominał.
Pamiętałam imię "Marie" w jego wykonaniu. Namiętnym, niskim głosem, przepełnionym rodzinnym ciepłem. Ale nie wiedziałam kim jest, nie chciałam wiedzieć. Zamknęłam ten rozdział.
Moje brudne adidasy, cholernie wygodne i niesamowicie kochane, sprawdzały się od roku, więc postanowiłam nie zamawiać taksówki. Pomyślałam, że dobrze mi zrobi, jeśli do Agnes przejdę się piechotą.
Panna Evans to moja najlepsza przyjaciółka. Opiekuńcza, troskliwa, urocza, piękna, miła. Jest jak siostra. Nie potrafiłabym bez niej żyć. Kiedy rozstałam się z Jamesem, wpadłam w depresję. Agnes była przy mnie cały czas. Gotowała mi, rozmawiała ze mną, sprzątała, chodziła po fajki do kiosku. Uwielbiałam ją, uwielbiam i będę uwielbiała.
Po drodze kupiłam dwa piwa. Wychodząc ze sklepu absolutnie przypadkiem wpadłam na chudego mężczyznę. Bardzo przystojnego. Zagubiony - zanotowałam w myślach.
- Poczekaj, znam cię - powiedział, po tym jak grzecznie go przeprosiłam i odwróciłam się w drugą stronę.
- Wątpię - burknęłam. Nie miałam ochoty na flirty, nawet z TAK przystojnym facetem.
- Jesteś Marie.
Panna Evans to moja najlepsza przyjaciółka. Opiekuńcza, troskliwa, urocza, piękna, miła. Jest jak siostra. Nie potrafiłabym bez niej żyć. Kiedy rozstałam się z Jamesem, wpadłam w depresję. Agnes była przy mnie cały czas. Gotowała mi, rozmawiała ze mną, sprzątała, chodziła po fajki do kiosku. Uwielbiałam ją, uwielbiam i będę uwielbiała.
Po drodze kupiłam dwa piwa. Wychodząc ze sklepu absolutnie przypadkiem wpadłam na chudego mężczyznę. Bardzo przystojnego. Zagubiony - zanotowałam w myślach.
- Poczekaj, znam cię - powiedział, po tym jak grzecznie go przeprosiłam i odwróciłam się w drugą stronę.
- Wątpię - burknęłam. Nie miałam ochoty na flirty, nawet z TAK przystojnym facetem.
- Jesteś Marie.